Fundacja Drzewo Bodhi

Inicjatywa utworzenia buddyjskiej pustelni leśnej.

Jak (od)uczyć się medytować, czyli boso przez Woźniki.

W końcówce września spędziłam tydzień w Woźnikach, gdzie trwa Vassa Ajahna Kondañño. To wyjątkowa możliwość, aby móc poznawać nauki Buddhy bezpośrednio od mnicha – żywego nauczyciela. Jadąc do Woźnik, mniej – więcej wiedziałam, czego się spodziewać, bo niemal rok wcześniej uczestniczyłam w Zimowym Schronieniu w Czarkowie, które również prowadził Bhante. Ale mimo to – zaskoczeń, poruszeń i odkryć nie brakowało.

Pobyty z Ajahnem Kondañño różnią się od tego, co potocznie rozumiemy, myśląc o odosobnieniu. Czy są dla każdego? Nie wiem, ale wiem na pewno, że są dla osób, które pragną naprawdę i głęboko rozwijać się na ścieżce.

Mowa

Ajahn Kondañño zaprasza do wzięcia pełnej odpowiedzialności za swoją praktykę, nie proponuje grafiku, struktury ani żelaznych zasad. Nie ma gongu, który budzi uczestników, nie ma planu praktyki formalnej, zakazu mówienia ani wieczornych dhamma talków. Stale łączą nas tylko poranne prace, związane z przygotowaniem i ofiarowaniem posiłku oraz posprzątaniem wspólnej przestrzeni. Po śniadaniu czasami pijemy razem herbatę i rozmawiamy. No właśnie rozmawiamy… na odosobnieniu! Już słyszę gromy z jasnego nieba, bo przecież SZLACHETNA CISZA! I to jest pierwsza odpowiedzialność, którą bierze na siebie każdy, kto decyduje się na praktykę z Ajahnem Kondañño – odpowiedzialność za swoją mowę.

Czy mówisz wtedy, kiedy jest to zasadne, potrzebne, pomocne, konieczne? Czy mówisz, by mówić, poddając się presji umysłu, aby zapełniać ciszę, pokazać się z dobrej strony, zabłysnąć, nauczać… Jak wiele produkuje umysł i jak bardzo naciska – jak trudno się oprzeć, zaobserwować i w porę zatrzymać ten odruch, potrzebę… wie tylko ten, komu nie zakazano mówić, ale wskazano by był w mowie uważny.

Praktyka

Po herbacie – czas wspólny dobiega końca – reszta dnia jest tylko dla mnie i mogę z nią zrobić to, co uznam za najbardziej wnoszące dla mojej praktyki. Wydawać by się mogło, że nic lepszego nie może mnie spotkać – czas tylko dla siebie. Ale szybko okazuje się to sporym wyzwaniem – bo kiedy znikają z pola widzenia powinności dnia codziennego, dzieci nie wołają, szef nie dzwoni, internet wyłączony i nie ma planu praktyki, któremu mogę się poddać, nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić… Umysł szuka zajęcia – tęskni za wszystkim, co na co dzień go rozprasza, zajmuje. Niby mogę usiąść w medytacji – ale zaczynam się zastanawiać, czy to też nie jest forma ucieczki… To takie wygodne – skupić się na medytacji i nie musieć być sama ze sobą – nie słuchać, nie patrzeć na to, co jest na dziś do usłyszenia i zobaczenia. I postanawiam po prostu sprawdzić, jak to będzie, kiedy postąpię inaczej.

Praktyce formalnej nie poświęcałam w ciągu dnia więcej niż godzinę – siedziałam chwilę rano i chwilę wieczorem. A poza tym? Głównie spacerowałam po okolicznych lasach, pozwalając nogom nieść mnie przed siebie. Raz wybrałam się na spacer boso, bo poprzedniego dnia przemoczyłam buty. Nie sądziłam, że tak prosta czynność, jak zdjęcie butów, może przynieść tak wiele nowego. Idąc boso przez las, czując ból przy każdym kroku, musisz być tu i teraz – nic nie oderwie cię od chwili, która trwa. Umysł się wyostrza – po raz pierwszy wróciłam do domu tą samą trasą, którą przyszłam – pamiętałam każdy zakręt i każdą ścieżkę. Ale wydarzyło się tam coś więcej – pojawiła się świadomość, że moje ciało jest bolesnej natury. Że wszelkie buty i ciepłe kurteczki mają za cel nie dopuścić tej perspektywy do głosu. A to jest prawda o ciele, do którego jestem tak przywiązana…

Z każdego spaceru i każdej prostej czynności, którą wykonywałam po powrocie, czerpałam więcej niż z tysięcy godzin spędzonych na poduszce medytacyjnej. Nie próbowałam radzić sobie z myślami i uczuciami – tylko się im przyglądałam. Pozwalałam im się pojawiać w odpowiedzi na różne zewnętrzne i wewnętrzne bodźce i oglądałam, oglądałam, oglądałam… Czasami to było przyjemne – w większości przypadków nie… Ale drążyłam dalej – co jest tu przyjemne, co nie i dlaczego?

Każdy dzień przynosił coś nowego, głębszego, odsłaniał warstwy, za którymi kryje się prawda (na dziś pewnie zaledwie jej blady prześwit). Prawda, z którą trudno się mierzyć. Prawda, od której nie ma w co uciec. I byłby to obraz zgoła tragiczny, gdyby nie fakt, że przy każdej kolejnej porannej herbacie mogłam porozmawiać o tym z Bhante, zapytać, o to, co było dla mnie trudne. I najważniejsze – dostać wskazówki, zaczerpnąć z mądrości i łagodności, które przynosiły nową perspektywę, otwierały niedostępne dla mnie dotąd przestrzenie zrozumienia.

Proces

Ten proces z Ajahnem Kondañño pokazał mi, że praktyka to coś znacznie więcej niż codzienna sesja medytacyjna. Że rozwój dzieje się w dużej mierze poza nią. I czuję się dziś wolna, siadając na poduszce medytacyjnej, bo nie oczekuję od niej niczego. Nie uciekam w medytację przed życiem i nie liczę na to, że w sesji medytacyjnej pojawi się coś niezwykłego, że nastąpi przełom, jakieś niebywałe, głębokie stany, które gdzieś mnie doprowadzą. Nauczyłam się medytować na nowo – całym swoim życiem, każdą chwilą, słowem, intencją, oddechem. Wyraźnie dostrzegam, ile wyzwań i trudności ta ścieżka ze sobą niesie, ale towarzyszące mi poczucie sensu sprawia, że chcę podejmować ten codzienny wysiłek.

Pobyt w Woźnikach upewnił mnie w tym, że pustelnia dla mnichów i mniszek buddyjskich, która (mam wielką nadzieje) pojawi się niebawem na mapie Polski, będzie dla wielu świeckich osób szansą na prawdziwe zgłębianie Dhammy. I nie mogę się tego doczekać!